Cwibak, keks i sucharki
Niektórzy spierają
się, że cwibak to wcale nie keks, a keks to nie cwibak. Jednak autorytety
kulinarne twierdzą wyraźnie, że te dwa ciasta to w rzeczywistości jeden i ten
sam wypiek. Spór trwa od lat i zapewne pozostanie nierozwiązany tak jak nie ma
odpowiedzi na pytanie: co było pierwsze wschód czy zachód słońca?
Nazwa keks pochodzi
z angielskiego, a słowo cwibak z niemieckiego, i jest to ciasto biszkoptowe z
dodatkiem tłuszczu i bardzo dużej ilości bakalii popularne zapewne w obu
krajach. Mnie od zawsze keks kojarzył się z kuchnią angielską, w czym
utwierdził mnie ostatnio program „Wiktoriańska farma” (prod. BBC), w którym
bohaterowie, głównie historycy i archeolodzy, przez cały rok żyli tak, jak żyło
się za czasów królowej Wiktorii (II poł. XIX wieku). W tym dokumencie jedna z
uczestniczek eksperymentu, historyk Ruth Goodman, przygotowywała tradycyjne
ciasto (świąteczne o ile pamiętam) z ogromną ilością bakalii, którego receptura
była prawie identyczna ze współczesnym keksem.
Przeglądnęłam swoją
biblioteczkę z polskimi książkami kucharskimi (pozycje od poł. XIX wieku do
czasów współczesnych) i klasyczny – w dzisiejszym naszym rozumieniu – keks
pojawia się w nich dopiero po II wojnie światowej. Wcześniej keksy i cwibaki
występują raczej jako ciasteczka – poleca je np. Maria Disslowa w książce „Jak
gotować” (1935). Jej keksy (liczba mnoga) to ciastka z ciasta kruchego
spulchnione sodą.
„Kucharka Litewska”
(1938) Wincenty Zawadzkiej podaje przepis na „cwejbaczki niemieckie z anyżem”,
czyli małe bułeczki drożdżowe, najpierw upieczone a potem jeszcze raz włożone
do pieca i wysuszone. Tu zwracam uwagę, że taki sposób utrwalania ciast - przez
podwójne pieczenie - był stosowany cały wiek XIX. Co prawda na początku zabieg
ponownego włożenia do pieca miał służyć jedynie odświeżeniu wypieku, ale szybko
zorientowano się, że świetnie też konserwuje. Jedyną wadą było to, że ciasto
twardniało i stawało się... słodkim sucharkiem - stąd pojawiające się często w
literaturze obyczajowej tego okresu sucharki. Ale nie są to, jak byśmy
dziś sądzili, jakieś dietetyczne wypieki tylko słodkie, smaczne ciasteczka. I
tak na przykład w najsłynniejszej XIX-wiecznej warszawskiej cukierni Lours’a
sprzedawano w połowie tegoż wieku, obok innych znakomitych i wymyślnych ciast,
aż dziesięć rodzajów sucharków (za: Maria Barbasiewicz „W kuchni jak na
wojnie”). Widać jak były popularne i lubiane.
W „Szczenięcych
latach” Melchiora Wańkowicza znalazłam taką anegdotę o sucharkach:
-
Przyjeżdżam ja do Helci, mon cherie – opowiadała babunia z Mierzejewskich
Zygmuntowa Wańkowiczowa ze Ślepianki o odwiedzinach u sąsiadki – patrzę, quelle image, na gazonie przed
gankiem klęczy kucharz w białym
kitlu i w białej szlafmycy: „Cóż to za przedstawienie, ma cherie? – pytam,
witając się z Helcią.
-
Wyobraź sobie, kazałam przynieść wszystkie sucharki upieczone przez kucharza i
cóż się okazało? Poskładałam spody i wierzchy i było nie do pary. Tu imagines,
quel coquin! Najwyraźniej sam zjada te sucharki! Miał póty klęczeć na widoku
publicznym, póki mu nie daruję, ale teraz muszę mu to zawiesić do jutra, bo
któż by dla nas kolację zrobił?
U Elizy Orzeszkowej
w „Nad Niemnem” jest z kolei taka scena:
[Justyna Orzelska i
jej ojciec]
— Trzeba się ubierać, ojcze! Zaraz
zawołają nas do stołu…
— A, do stołu! — powtórzył stary. —
Dobrze… dobrze… bo już i głodny jestem…
A nie wiesz tam czasem, co na obiad
będzie?
— Nie wiem — odpowiedziała i
ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się i czesania służące.
— Wszystko gotowe, ojcze…
Stary nie ruszał się i z ukosa na
skrzypce spoglądał.
— A może bym ja trochę jeszcze
pograł?
— A obiad? — zapytała Justyna.
— A prawda… obiad? Pewno dziś co
smacznego dadzą, bo goście są… Pytałem się nawet panny Marty z samego rana, co
tam na obiad będzie, ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi! Burknęła…
chrząknęła… czchnęła i na dół poleciała… a mnie już na dół nie chciało się
schodzić… wypiłem więc kawę z sucharkami, troszkę szynki zjadłem i grałem
sobie… Szynki w tym roku doskonale urządziła… i sucharki jej zawsze doskonałe…
w ustach topnieją… caca!
Keks, który
upiekłam też jest caca! Robię go
zawsze na Boże Narodzenie, bo może długo poleżeć i jak już pozjadamy wszystkie
placki z masami i makiem to ten mało słodki keks do filiżanki herbaty smakuje
cudownie i ożywczo. A dziś szukając czegoś w szafce odkryłam całą górę różnych
bakalii, które zostały z Wielkanocy i aż prosiły się żeby coś z nich zrobić.
Przepis nie pochodzi z żadnej z zacnych strych książek kucharskich tylko z
gazetki z wypiekami sprzed chyba piętnastu lat. Co to za gazetka? Nie wiem, bo
brakuje okładki. Receptura w każdym razie sprawdzona, więc serdecznie
polecam!
Keks angielski
22 dkg mąki, 20 dkg mielonych orzechów,
łyżeczkę proszku do pieczenia, ¼ łyżeczki imbiru, ½ łyżeczki cynamonu – te
suche składniki wymieszać w misce.
¾ kostki masła utrzeć z 150 dkg cukru pudru.
Cały czas ucierając dodawać po jednym 3 jajka, skórkę otartą z cytryny, po
łyżce suche składniki i conajmniej 2 łyżki mleka – ciasto nie może być bardzo
suche.
Na koniec wsypać 60 dkg różnych bakalii. Nie
będę wymieniała jakich, po prostu takich które macie. Do tego dzisiejszego
użyłam 3 rodzajów rodzynek, kilka krojonych fig, kostkę kokosową (najpierw
zagotowałam ją w mleku żeby zmiękła), żurawinę. Dodałam też wiśnie odsączone z
soku – żeby ciasto było bardziej wilgotne.
Ciasto przekładamy do dużej keksówki i
pieczemy 30 min. w 170 stopniach Celsjusza a potem półtorej godziny w 150
stopniach Celsjusza.
W oryginalnym przepisie upieczone ciasto
przekrawa się i przekłada płatem marcepanu i konfiturą. To jednak już za dużo
smaków na raz - ciasto samo w sobie jest pyszne. A poza tym bardzo się kruszy,
więc przekrojenie go tak żeby pozostało w całości jest niewykonalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz