- W mojej rodzinie od Wszystkich Świętych
zaczynał się sezon gołąbkowy. Jeździliśmy na groby, a potem cała rodzina
spotykała się u ciotki Honoraty, która niezmiennie przez lata serwowała nam, zziębniętym
i głodnym, wspaniałe gołąbki. – Powiedział
mi w zeszłym tygodniu w drodze na cmentarz mój przyjaciel.
Rzeczywiście lato dawno już na
nami, i coraz częściej mamy ochotę na jakiś ciepłe i sycące danie, którym pokrzepimy
się po powrocie z wietrznego spaceru czy po pracy w ogrodzie. A gołąbki to
doskonała odpowiedź – smakują każdemu, przygotowane wcześniej szybko można
podgrzać, i na tyle weszły do kanonu kuchni polskiej, że możemy je z powodzeniem
podać jako eleganckie danie, na jesienny, rodzinny obiad, chociażby ten
czekający nas 11 listopada.
Trudno określić czy historia gołąbków
jest długa czy krótka. Z jednej strony kapustę z mięsem i kaszami zapiekano już
od czasów staropolskich, ale gołąbki w współczesnej formie, takie z ryżem,
mielonym mięsem i sosem, zagościły na dobre na naszych talerzach dopiero po II
wionie światowej, choć znane były jeszcze w okresie międzywojennym, o czym świadczyć
może fragment z „Zaklętych rewirów” Henryka Worcella, opisujący przedwojenną restaurację
hotelu Grand w Krakowie:
„Jak na złość rozkapryszeni panowie z PTA zebrali się w komplecie. Więc
śledziki, plasterki salcesonu i szynki […] potem pół porcji gołąbków [nie
gołębi!], pół paprykarzu i wiele, wiele innych dokuczliwych zamówień. Palmiak
posiniał ze złości, a na uspokojenie wypił jeszcze jedną literatkę, tym razem
na koszt panów z PTA”.
Ciekawostką jest też nazwa tego
dania, której pochodzenia nikt jeszcze dotąd nie rozszyfrował. Być może, a
właściwie to bardzo prawdopodobne, że kształtem przypominały one komuś małe pieczone
gołębie. Stąd też, dla uniknięcia słownych pomyłek, gołąbki nazywano nierzadko w
książkach kucharskich na różne inne sposoby, głównie jako „kapusta faszerowana
mięsem”. Z dzieciństwa pamiętam, że wielki śmiech w domu wywołał przepis na: „kapustę
po chłopsku” zaczerpnięty przez moją mamę z jakiejś książki kucharskiej wydanej
po tuż po wojnie, która to była niczym innym jak zwyczajnymi gołąbkami. Tato stworzył
z tego nawet anegdotkę pt. „jak moja żona robiła kapustę po chłopsku i co z
tego wyszło”, którą opowiadał sąsiadom, zapraszając przy okazji do degustacji
tak osobliwego dania. Był wiec pretekst do spotkania, śmiechów i posiedzenia
nie tylko przy samym gołąbku… Takie to były kiedyś czasy.
Nie znalazłam tej powojennej
książki mojej mamy, ale odszukałam inną, wydaną w 1980 roku „Kuchnię polską”
wydane przez Państwowe Wydawnictwo Ekonomiczne. W której pod numerem 907
zamieszczono przepis na „Gołąbki” z kaszą i mięsem – zaznaczam, że słowo gołąbki
ujęte jest jeszcze w cudzysłów, uściślając tym samym dobitnie, że nie jest to
potrwa z gołębi, a już bez cienia jakichkolwiek wątpliwości w tej kwestii pozostawia
czytelnika dopisek: z kaszą i mięsem.
Nie będę podawała wam przepisu na
gołąbki, bo można ich znaleźć mnóstwo w Internecie, a poza tym każdy ma swój
własny, rodzinny przepis na to danie. Podpowiem tylko, ze u mnie gołąbki
wypieka się bardzo długo w kamionkowej brytfannie (około 4 godzin) i dodaje do
pieczenia domowy przecier pomidorowy i kilka małych świeżych pomidorków.
Sekretem zaś wspaniałych gołąbków mojej cioci Krysi jest podsmażony boczek,
którym przed pieczeniem polewa ułożone brytfannie surowe gołąbki.
Choć zamieszczona przez Panią
Dominikę na jej blogu wspaniała recenzja mojej książki o porcelanie Rosenthal,
Tu link: http://kwiatowa22.blogspot.com/2017/11/dom-tradycyjny-czyli-porcelana-rosenthal.html
zobowiązywała by mnie do zamieszczenia
tym razem raczej wpisu o porcelanie, to może wybaczycie mi moją słabość do dobrego
jedzenia, a… porcelana jest na fotografiach. To głównie rosenthalowski serwis
Maria z dekoracją Poezja, produkowany w latach 90. ubiegłego wieku. Bardzo go
lubię, choć rzadko używam, bo elementy jest już bardzo trudno dokupić.
Wczoraj na stół wjechały u mnie gołąbki. Wchodzę na bloga, a tu tez zagościły gołąbki. Smakowicie wyglądają z grzybami. Przyznam, ze moje nie są zapiekane, tylko duszone w płaskim rondlu z mała ilością wody. No i z ryżem,a nie kaszą. Teraz pokuszę się o takie z kasza i grzybami, jak te na pierwszym zdjęciu. Wyglądają smakowicie. No i ta zastawa! chyba jak się pojawią jakieś wolne środki, to pojawi się nowa pasja kolekcjonerska:)
OdpowiedzUsuńTrzeci wątek poruszony przez panią - Zaklęte rewiry. Ten film rzeczywiście oddaje klimat mojego ulubionego okresu międzywojennego. Część scen kręcona w Grandzie, chyba sobie nie odmówię wizyty podczas najbliższej bytności w Łodzi:)
Wspaniały, klimatyczny post. Gratuluję i pozdrawiam:)
Dziękuję, też uwielbiam ten film, dlatego przeczytałam książkę, polecam - ma tylko jeden mankament nie można jej czytać będąc głodnym :)Pozdrawaim
OdpowiedzUsuń